Człowiek, który spadł na Ziemię

Książka Marka Tarana pt. Święta żeńskość przypomina stary zwój papieru, na który nakładano kolejne warstwy tekstów przyozdabianych inicjałami, sekretnymi ilustracjami, niekiedy zanotowanych sympatycznym atramentem. Ta opowieść jest jak odnaleziony na wykopaliskach pradawny artefakt, którego treść odczytuje dla nas autor przy użyciu swojej szerokiej wiedzy, ale przede wszystkim wrażliwości, intuicji i serca.

Autor rozszyfrowuje między innymi mity i baśnie. Jest uważnym czytelnikiem, który tropi ukryte w nich prawdy, dociera do różnych wersji, porównuje i przygląda się przede wszystkim temu, co z nich usunięto albo zakryto.  Znamy zazwyczaj rozpowszechnione, bardzo uproszczone wersje mitycznych czy baśniowych zdarzeń, które sprzyjają gubieniu istotnych części nas samych. Marek Taran zwraca uwagę na fakt, że zazwyczaj to, co zakryte albo przeinaczone, skierowane jest przeciwko kobietom albo żeńskiej energii. W ten sposób zapominamy o esencji zarówno kobiecości, jak i męskości - świat staje się wówczas antyświatem. Wystarczy przywołać chociażby symbol węża obciążony w naszej kulturze tym, co negatywne, grzeszne. Marek Taran zwraca uwagę na jego pierwotne znaczenie związane z labiryntem i wirem tak ważnym w wielu baśniach i mitach, a utożsamianym z energią żeńską. Mówiąc językiem akademickiej sowy, która jest jedną z bohaterek książki, niczym fale kwantowe.

Inne źródło ważne dla autora Świętej żeńskości to przekaz ustny. Wiele opowieści snutych przez Marka Tarana nie zostało spisanych przez nikogo wcześniej. To charakterystyczna dla linii żeńskiej mądrość przekazywana z pokolenia na pokolenia, to wtajemniczanie w życie za pomocą opowiadania i odwoływania się do własnych uczuć, do uważnego obserwowania natury i umiejętności życia w bliskości z nią. Autor podkreśla, że sam został wtajemniczony przez swoją babcię, która mieszkała na Wschodzie, a później przez towarzyszące mu w życiu kobiety.

Te dwa źródła, z których czerpie autor, tworzą niezwykłą treść. Bardzo ważna jest w nich zgłębienie    tajemnicy dwóch centrów energetycznych ciała kobiety, a mianowicie serca i łona. Te dwie róże - takiego określenia używa autor - są świętością kobiety. Marek Taran rozprawia się z porządkiem naszej kultury, która wypaczyła myślenie o seksualności, uprzedmiotowiła kobietę umieszczając ją na dwóch biegunach – czyniąc z seksualności sferę tabu i grzechu albo sprowadzając seksualność wyłącznie do uwodzenia i hedonistycznego seksu. Czytając Świętą żeńskość, miałam poczucie ogromnego szacunku, wyczucia i zrozumienia dla linii żeńskiej.

Kolejnym powodem, dla którego sięgnęłam po książkę, to sposób pisania. Autor unika akademizmu i intelektualizowania – choć wiedza i wykształcenie, jakie posiada, mogłyby na to wskazywać. Rozważania autora przeplatane są rozmowami z przyjaciółmi z lasu – czytamy w nich wypowiedzi zwierząt szanujących życie i doglądających swojego potomstwa. To tak jakbym na chwilę wróciła do dzieciństwa, kiedy czytane przeze mnie bajki trafiały prosto do serca, nie komplikując za bardzo życia wyznaniami umysłu. W lesie od czasu do czasu do głosu próbuje dojść przemądrzała sowa, która opowiedziane przez zwierzęta historie przekłada na język nauki. Bohaterka nie odnajduje jednak posłuchu wśród pozostałych mieszkańców lasu, bo nie porusza ich serc.

Dla mnie autor Świętej żeńskości jest jak „człowiek, który spadł na Ziemię” z gwiazd. Tym razem nie w ciele Davida Bowiego, a Marka Tarana. I wygląda na to, że obaj panowie wnieśli wiele do mojego życia. Dziękuję za ten niezwykły dar.

Wodna przeszłość

Płynęłam z nurtem opowieści Elaine Morgan pt. "Pochodzenie kobiety", choć nie jest ona wymyśloną przez autorkę fabułą, a popularnonaukową rozprawą dotyczącą interpretowania pewnych faktów na temat teorii ewolucji. W trakcie lektury towarzyszyły mi dwa uczucia.

Pierwsze to radość ze śmiałości i świeżości (choć książka powstała w latach 70. ubiegłego stulecia) w stawianiu pewnych hipotez dotyczących rozwoju gatunku homo sapiens. Elaine Morgan popularyzuje hipotezę Alistera Hardy’ego o tym, ze ważnym etapem kształtowania się człowieka była faza wodna – w pewnym momencie nasze przodkinie i przodkowie zeszli do wody i w ten sposób m.in. utracili owłosienie, stali się dwunożni, wykształcili zdolność pływania, a samice rodzenia w wodzie. Założenie to do dziś nie zostało uznane przez dominujące nurty naukowe, a niekiedy nazywane jest pseudonaukowym, co podkreślane jest przez funkcjonowanie terminu hipotezy wodnej małpy.

Jeśli przyjęlibyśmy popularyzowane przez Morgan hipotezy, nasz świat zostałby odwrócony do góry nogami. Dlaczego? Musielibyśmy uznać, że rolą samic wcale nie była niższa, tak jak twierdzili wcześni darwiniści i ich wielcy interpretataorzy. Należałoby wyzbyć się wszelkich wartościujących określeń dotyczących ról samic i samców, gdyż prawdopodobnie funkcjonowały one we wzajemnej współpracy, we wzajemnym splocie, który prowadził ich do wychodzenia naprzeciw panującym warunkom. Czynnikiem, który zapewne przywiódł nasz gatunek do tego miejsca, w którym jesteśmy, była potrzeba kreacji życia, co miało związek chociażby z budową kobiecego ciała. Nie miała ona nic wspólnego ze wzbudzeniem zainteresowania samca, a potrzebą doglądania i ochroną potomstwa. Obfite pośladki czy krągłe piersi kobiet są ewolucyjną odpowiedzią na siedzenie i trzymaniem dziecka w ramionach albo możliwością karmienia go w wodzie. Pośladki gwarantowały wygodę i ochronę samicy doglądającej dziecko, a piersi umożliwiały przechowywanie mleka w odpowiednich warunkach i karmienie go również wówczas, kiedy małpy były zanurzone w wodzie.

Morgan, idąc tropem potrzeby kreacji życia, wychowywania potomstwa, pokazuje, że najważniejszym czynnikiem przetrwania była potrzeba opieki, ochrony i macierzyństwa, a nie seksualnej dominacji i atrakcyjności. Autorka poddaje refleksji fakt, że wśród zwierząt nie występuje zjawisko gwałtu czy prostytucji, a kopulacja odbywa się zawsze w wyniku zaproszenia samicy, za jej zgodą.

Co takiego stało się w świecie homo sapiens, że seks stał się niemal obsesją. Ważnym czynnikiem był zanik rui, która sprawiała, że nasi przodkowie i przodkinie w naturalny sposób rozmnażali się, nie przywiązując do tego faktu zbytniej wagi. Otóż wejście do wody przyczyniło się do przytępienie powonienia, a przyjęcie postawy dwunożnej zmieniło układ kobiecego łona. Jeśli wziąć pod uwagę  tendencję samic do tworzenia więzi na zasadzie tzw. zgromadzeń, w których najważniejsze jest tworzenie relacji, ochrona i opieka oraz tendencję samców do budowania tzw. kohort, czyli grup powstających w obliczu zagrożenia czy obecności wroga, odpowiedź wydaje się oczywista.

Wyjście z wody było kolejnym momentem przełomowym, w którym rozpoczął się okres rolniczy w rozwoju ludzkości – wówczas to posiadanie własnego terytorium, a co za tym idzie, przekazanie go potomstwu, które można było sobie zagwarantować w momencie obecności samicy, stało się dominującym modelem przetrwania – wystarczy przeczytać „Chłopów” Reymonta, żeby przekonać się, iż ten model zakorzenił się w naszej kulturze na dobre.

Słowo kultura pochodzi od określenia  łacińskiego colere – co oznacza, uprawianie ziemi. I właśnie dochodzę do drugiego uczucia, które towarzyszyło mi w czasie czytania książki. Rozczarowanie tym, że człowiek przywłaszczył sobie Ziemię, uznając, że jest ona jego własnością. Być może nasi łowieccy przodkowie – którzy, jak się okazuje, wcale nie byli stuprocentowymi tarzanami, a raczej zbieraczami i zbieraczkami, znali receptę na szczęście bez potrzeby podbijania świata. Bez poczucia posiadania Ziemi i Kobiet.

Żarty żartami, ale zastanawiające jest to, że z jakiegoś powodu komuś jest wygodniej utrzymywać obecny porządek rzeczy, a to, co może go zmienić, spycha się do pseudonauki. Poczekajmy, kto wie, może kolejne pokolenia uznają naszą wodną przeszłość.  

Gdzie życie jest snem albo sen życiem

Książka Italo Calvino pt. „Niewidzialne miasta” czekała na mnie długie lata. Teraz wiem, dlaczego. Musiałam dojrzeć do tego, żeby się zatrzymać. Pierwszy raz w życiu mam wrażenie, że wszystko, co potrafiłam sobie do tej pory wyobrazić, nie ma znaczenia. Czuję się tak jakbym dopiero uczyła się czytać, jakbym pierwszy raz odtwarzała w wyobraźni świat, który opisuje autor. Albo jakbym czytała pierwszą książkę napisaną w języku, którego dopiero się nauczyłam. To przyjemne odczucie niewinności czytania – bez oczekiwań, bez założeń, przewidywania dalszego ciągu. Przyłapuję siebie oczywiście na momentach błąkania się w czytelniczej próżni, ale za chwilę wracam po to, by podążać ze niewidzialnymi miastami.

Italo Calvino przypomniał mi to, co kiedyś zafascynowało mnie w psychologii procesu. Świat jest pełen znaczeń, a my odpowiadamy na jego flirty – na wyodrębnione w rzeczywistości obiekty, które przyciągają naszą uwagę i wchodzą z nami w interakcję. Jeśli odpowiemy na zaproszenie, możemy odkryć opowieści będące odpowiedzią na trudne pytanie, możemy odnaleźć długo poszukiwane  lekarstwa czy nowe kierunki. Niewidzialne miasta są jak hiperprzestrzenie obecne w naszym życiu równolegle. Wędrujemy pod skórę rzeczywistego świata, żeby zobaczyć nieznane dotąd krainy i tym samym, poszerzyć pole świadomości, lepiej siebie poznać. Krainy nazwane przez autora imionami kobiet są nieskończonymi wariantami światów. Życie toczy się w nich według własnych prawideł, niczym nie przypominających tych z trójwymiarowej rzeczywistości.

Nie jestem w stanie powiedzieć o czym jest książka Calvino. I dobrze mi z tym. Dobrze mi w świecie pokrętnych ścieżek, niejednoznaczności, zakrzywień czasoprzestrzeni. Dobrze mi z tym, że książkę tę można zacząć w dowolnym miejscu, po to, aby poczuć prawdziwa wolność. Dobrze mi tam, gdzie nic nie jest znane i skatalogowane, gdzie rzeczywistość jest snem albo sen jest rzeczywistością.

Czytanie z kwiatów, drzew i kłączy…

Książka Basi Piórkowskiej pt. "Gaja" natchnęła mnie do rozmyślań na temat utrwalonych we mnie konceptów dotyczących natury. Najchętniej mówię o niej jak o Matce, o Matce Ziemi. Jest pełna życia, staje po mojej stronie, cierpliwie czeka, ale też daje mi lekcje. Zdarza się, że nazywam ją dzikim ogrodem, którego się nie uprawia, a który zachwyca. Niekiedy myślę o niej jak o czterech porach roku, które nazwaliśmy, żeby poradzić sobie z jej nieskończonością. Innym razem jest bajką, w której rozgrywają się wszelkie niezwykłe scenariusze o szczęśliwych zakończeniach. Próbuję ją jakoś w sobie ułożyć. „Gaja” przypomina jednak, że ten świat nie jest jednak do ułożenia.

Opowieść, która snuje Basia jest mozaiką – każda z części książki zdaje się dotyczyć osobnego wątku. Poszczególne wątki to opowieści naszych dziejów, napisane w innym czasie, dotyczącego innej bohaterki i bohatera, ale całość tych mikroświatów układa się w makrokosmos Gai. Gai, która widzi i słyszy wszystko, która cierpliwie czeka na to, co człowiek uczyni z jej ciałem, nie pokładając w nim szczególnych nadziei. Ten, krążąc wokół schematu konkurowania, pragnienia cywilizacyjnego rozwoju i wysokiego komfortu, nie uczy się na błędach. Bezmyślnie eksploatuje Ziemię, pozbawiając siebie warunków do życia. Gaja wie, że nawet, kiedy wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu i tak w przyszłości człowiek popełni te same katastrofalne pomyłki.

Światy, które otwiera przed nami autorka, są przeciwieństwami. Istnieje ten widoczny, ustalony, sterylny, pełen postępu, zamieszkany przez mężczyzn. Tam rządzący szczycą się postępem technologicznym i jak przystało na orwellowskie więzienie doskonałe, nie ma w nim możliwości na jakiekolwiek próby nieprzewidywalności i spontaniczności. W tym świecie natura nie istnieje namacalnie, ale mieszkańcy miasta wiedzą, że kiedyś żyła.  Zatem za cel stawiają sobie stworzenie replik przeszłości.

Drugi świat to miejsce niewidoczne. To ukryta w pamięci, ale przede wszystkim w przestworzach gwiazd i w głębi Ziemi przestrzeń strażniczek natury. To przestrzeń kobiet, które ukryły się przed końcem poprzedniej epoki, by kiedyś powrócić. Kobiety pilnują odwiecznych tajemnic, używają mocy i zaklęć, cierpliwie czekają. I tylko kiedy człowiek szarga ziemskie prawidła, postanawiają stawać w obronie i nigdy nie przestają wierzyć w odrodzenie. Bo życie nie jest zniszczalne.

Jak to się stało, że zanim przeczytałam tę książkę, śniłam sny, które autorka w niej opisała i widziałam kobiety, bohaterki „Gai”. Basia stworzyła coś niezwykłego. Jej książka jest napisana z głębi Ziemi, z trzewi z głębokiego doświadczenia życia. To książka kobiety, która czyta z kwiatów, drzew i kłączy. A jak wiadomo – to właśnie w nich zamieszkuje święta żeńskość.

Dziękuję za tę książkę, która jest mądrością i przestrogą.

Nie ma nic niezwykłego w niezwykłości

Książka "Sen o okapi" Mariany Leky urzekła mnie atmosferą miejsca, w którym rozgrywają się wydarzenia. To niemiecka wioska z lat 80. Mieszkańcy żyją ze sobą w dużej zażyłości, co mogłoby się wydawać uciążliwe. Jednak jest odwrotnie. Mariana Leky opowiada historię rodziny głównej bohaterki, ale, jak się okazuje, bliskie dziewczynie osoby to nie tylko rodzice, ale również sąsiedzi, nawet ci, którzy zdają się wzbudzać w bohaterce niechęć – uprzykrzający Luizie życie księgarz czy narzekająca na nastolatkę Mariels.

Narratorka przedstawia wszystkich mieszkańców wioski z pełna akceptacją, uznając, że są całością tego mikrokosmosu. Każdy z bohaterów ma swoje osobnicze cechy i to właśnie one składają się na wyjątkową atmosferę. Bez nich to miejsce byłoby inne. Nie ukrywam, że dla mnie jest w tej wiosce coś z serialowego Roslyn, kultowego „Przystanku Alaska”.

Książka Leky jest dla mnie historią o dojrzewaniu. W trudnym procesie dorastania obecna jest rodzina, ale również wymienieni sąsiedzi. Każdy z nich potrafi przynieść bohaterce pocieszenie i  porozumieć się z nią bez słów. W najtrudniejszym dla dziewczyny momencie, kiedy to proroczy sen o okapi przynosi największe w dotychczasowym życiu bohaterki, wyzwanie, wszyscy stają na wysokości zadania. Luiza dostaje to, co mogła na ten moment otrzymać, żeby jej świat się nie rozpadł. Zawsze gotowi, zawsze obecni i wyczuleni na siebie. Niezwykłe.

W książce przenikają się realizm i fantastyka – choć przyznam, że czasem to, co fantastyczne wydawało mi się bardziej realne. Im jestem starsza, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że nie ma między tymi światami różnicy. Być może dlatego tak dobrze czytało mi się tę książkę. Leky w sposób subtelny i urokliwy dotyka tajemnicy życia, która zamknięta jest w codzienności, przyjaźni, obecności i tworzeniu więzi. To również bycie blisko życia, którego częścią jest miłość i śmierć. Luiza odnajduje siebie na nowo w tych dwóch doświadczeniach. W doświadczeniach kształtujących ją na całe życie. Można by powiedzieć, że nie ma w nich nic niezwykłego w ich niezwykłości. One po prostu są częścią istnienia, tak jak częścią społeczności są jej wszyscy mieszkańcy.

Ziemia jest ogrodem

Akcja książki „Moje ptaki, zwierzaki i krewni”, drugiej z trzech części cyklu powieściowego, rozgrywa się w latach trzydziestych XX wieku na wyspie Korfu. Rodzina Durrellów przeprowadza się tam z Wielkiej Brytanii, żeby uciec od niekorzystnego klimatu. Śródziemnomorski świat poznajemy za sprawą niezwykłego bohatera, którym jest nastoletni Gerry. Jego uniwersum to najbliższa rodzina – matka, dwóch braci, siostra i – co najważniejsze – przyroda Korfu.

Po przeczytaniu książki nie potrzebowałam wyjazdu do ciepłych krajów w okresie powolnego wykluwania się wiosny w naszym klimacie – opowieść o greckiej wyspie w zupełności mi wystarczyła. Dzięki tej książce po raz kolejny przekonałam się, że Ziemia jest ogrodem, a może nawet rajem. Bogactwo roślinności, zwierząt, piękno śródziemnomorskiego krajobrazu, który układa za pomocą słów autor „Moich ptaków, zwierzaków i krewnych”, sprawiły, że wróciłam do siebie. Wróciłam do swoich zmysłów i doznawania świata całą sobą.

Główny bohater jest wnikliwym obserwatorem natury, w szczególności wszelkiego rodzaju żyjątek i zwierzyny, czemu daje wyraz, sprowadzając do ogniska domowego wszystko, co żywe, choć i na truchła czasem znajduje się miejsce w willi Durrellów. Nie brakuje tu uszczypliwości, złośliwości czy spektakularnego wyrażania złości pod adresem najmłodszego z rodu. Mimo wszystko klimat rodzinnego domu jest równie ciepły jak Śródziemnomorze. Zwycięża akceptacja dla młodego przyrodnika otaczanego ogromna miłością matki. Gerry idzie za tym, co go pociąga, co kocha, co go fascynuje i nikt nie staje mu na przeszkodzie, a tylko od czasu do czasu dorośli stawiają młodzieńcowi granice. Dziś wiemy, że to podejście pozwoliło nastolatkowi na ukształtowanie się znanego przyrodnika.

Powieść jest historią życia Geralda Durrella, znanego zoologa, działacza na rzecz ochrony przyrody, inicjatora i założyciela organizacji Durrell Wildlife Conservation Trust. To kolejny przykład tego, jak opowiadanie historii może przyczynić się do zmian na świecie. Na końcu książki znajdziemy list organizacji, która wzywa do działania: „Nie pozwólcie, by wasze zainteresowanie ochroną zwierząt zakończyło się, gdy przewrócicie tę kartkę. Zajrzyjcie na naszą stronę internetową, by dowiedzieć się, jak możecie wziąć udział w prowadzonej przez nas krucjacie na rzecz ocalenia zwierząt przed zagładą”.

Dziś rano miałam szansę się sprawdzić – zauważyłam, że na dachu bloku, który widzę z okna, utknęła mewa. Nie mogła odlecieć, bo nadziała się na wystający drut. Zadzwoniłam po straż pożarną. Udało się ją uratować.

Jak psychoterapeuci ratują świat...

"Smutki wszelkiej maści" Mariany Leky opowieść o ludziach zamieszkujących pewną kamienicę. Każdy z bohaterów zajmuje oczywiście własne mieszkanie, ale to nie przeszkadza większości lokatorów traktować siebie równie dobrze jak swoich domowników. Miejscem, które łączy ich historie jest tak zwana mieszkalna część wspólna, czyli korytarz. Ciekawe, że nawet najbardziej zaprzyjaźnieni nie odwiedzają się w swoich domostwach, a bliskie rozmowy prowadzą właśnie w korytarzu. Podejrzałam jednak ostatnio moich sąsiadów i okazało się, że oni postępują podobnie – codziennie wieczorem drugie piętro zajęte jest przez sąsiadów, którzy wymieniają ważne spostrzeżenia z kończącego się właśnie dnia. Być może korytarz jest bezpiecznym kompromisem pomiędzy bliskością a dystansem.

Sąsiedzkie rozmowy książkowych bohaterów łączą tytułowe smutki. Każdy rozdział, czy może należałoby powiedzieć – felieton, dotyczy lęków, fobii i obsesji ludzi naszych czasów. Przeglądałam się w niektórych opowieściach jak w lusterkach. Oglądanie w nich siebie dawało poczucie ulgi – czasem z tego powodu, że Mariana Laky nazwała w końcu niechętnie wykonywaną przeze mnie czynność, innym razem odnajdywałam pocieszenie, że nie jestem sama w swoich zmaganiach z codziennością. Ale przede wszystkim poczułam, że można na nasze emocjonalne rozterki spojrzeć z dystansem i naprawdę dobrze się przy tym bawić.

W książce wszechobecni psychoterapeuci robią, co mogą, by uratować świat. W każdej niemal opowieści pojawia się psycholog niczym superbohater, który pomaga potrzebującym.  Sama narratorka pochodzi z rodziny, w której większość osób wykonuje wymieniony zawód. Na co dzień prowadzone są rozmowy o zajmowaniu się psychiką za pomocą różnych technik i metod psychoterapii. Wizyta u lekarza ortopedy nie jest już badaniem fizjologicznego symptomu, a próbą holistycznego zgłębienia ludzkiej psychiki. Wydawałoby się, że żyjemy w czasach, które służą harmonijnemu i łagodnemu rozwojowi emocjonalnemu. Nic jednak bardziej mylnego – jak się okazuje w książce Leky, wszyscy balansujemy nad emocjonalną przepaścią i być może najlepszym lekarstwem na nasze bolączki jest śmiech.

Zatem zalecam czytanie „Smutków wszelkiej maści”…

Dom, który tworzymy tam, gdzie jesteśmy

Nie mogę przestać myśleć o książce "Jasne dni" napisanej przez Zsuzsę Bank. Namacalnie czuję obecność bohaterów i mam wrażenie, że ta historia przydarzyła się mnie. Odżyły wspomnienia z dzieciństwa i objawiły się w nowym świetle. Poszczególne sceny z książki przypominały mi historie z mojego życia, ale te historie, za sprawą czytanej powieści, przynosiły zrozumienie mojej dorosłości. Jakby uruchomienie jednego obrazu przywołało kolejne i ułożyło je w całość. Coś się we mnie otworzyło.

To opowieść o parze cyrkowców, którzy tworzą dom dla swojej córki i pomimo materialnych niedostatków, prowizorycznej konstrukcji budynku, w jakim mieszkają i tak udaje im się stworzyć szczęśliwsze miejsce do życia. Lgną do tej przestrzeni dzieci sąsiadów, bo jest w nim ciepło, poczucie bezpieczeństwa, uwaga dorosłych i radość. Tak właśnie poznają się dziecięcy bohaterowie – Aja, Seri i Karl.

Cała historia krąży wokół przyjaźni bohaterów od dzieciństwa aż do czasów dorosłości. Niezwykłej więzi, jaka wytwarza się między dziewczynkami i chłopcem, nie są w stanie przerwać najtrudniejsze momenty okresu dorastania czy dorosłości. Równolegle z dziecięcymi więzami tworzą się relacje między rodzicami. Tym, prawdopodobnie, nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby zwrócić na siebie uwagę. Za sprawą swoich pociech, dorośli na początku niechętnie się ze sobą kontaktują, żeby później nie móc się ze sobą rozstać. Z przyjemnością przyglądałam się, jak z nic nieznaczących rozmów, zaczynają wyrastać głębokie relacje. Jak obcy sobie ludzie z każdym dniem, a później kolejnymi latami, stają się dla siebie bliżsi niż rodzina. Myślałam o tym, czy my, w obecnych czasach, potrafimy się tak przyjaźnić.

Czytając „Jasne dni”, ma się jednak poczucie, że autorka ukrywa przed nami jakąś tajemnicę. Pod powierzchnią dobrze ułożonego świata znajdują się trudne doświadczenia, o których bohaterowie nie chcą mówić. Zdarzenia, które znacząco wpłynęły na to, kim wszyscy obecnie są. W trakcie opowieści pomału odkrywamy łamigłówkę, którą ułożyła dla nas Zsuzsa Bank.  Zaczynamy rozumieć, że to pełne zrozumienie dla siebie oraz innych wyrasta ze straty, jakiej doświadczyli każdy bohaterowie. Dotarcie do tajemnicy, jaką ukrywa przed nami każda postać, daje nam poczucie zrozumienia, pokory i akceptacji. 

To dla mnie książka, która daje nadzieję, pocieszenie i piękno. Piękno domu, który tworzymy tam, gdzie jesteśmy.

Szkatułka Carrington, czyli opowieść, która uwalnia

„Trąbka do słuchania” Leonory Carrington to niezwykła opowieścią o wspólnocie kobiet. Wspólnocie, która nie musi być połączona więzami krwi. Prawdziwe relacje to relacje pomiędzy przyjaciółkami i koleżankami. Rodzina staje się wręcz przeszkodą do realizowania siebie, do życia w zgodzie ze sobą; jest ciężarem, a pożegnanie z nią daje prawdziwą wolność.

Główna bohaterka o imieniu Marion ma ponad dziewięćdziesiąt lat i żyje w swoim bezpiecznym świecie, który udało się jej stworzyć, między innymi dzięki przypadłości, jaką jest słaby słuch. Dopiero prezent, który otrzymuje od swojej przyjaciółki, zmienia jej życie na dobre – jest to tytułowa trąbka do słuchania. Przedmiot niezwykle praktyczny, ale przy tym wyszukany i, jak można się domyślać, magiczny. Świat zewnętrzny zaczyna wnikać do hermetycznego świata Marion za sprawą trąbki, co początkowo wydaje się jej przekleństwem, ale jak się okaże później, stanie się błogosławieństwem i początkiem przemiany bohaterki. Przemiany, na która nigdy nie jest za późno.

„Trąbka do słuchania” to opowieść o starości, która nie ma nic wspólnego z obiegowym myśleniem o tym okresie życia. U Carrington to nowa faza życia, która odsłania przed kobietami nowy wymiar egzystencji. Towarzyszą jej spektakularne przeobrażenia tożsamości, a spryt, inteligencja, intuicyjność, odwaga i akceptacja Marion i jej przyjaciółek przyczyniają się nie tylko do poprawy ich jakości życia, ale do ocalenia świata.

Utwór pełen jest niezwykłych zwrotów akcji, nadprzyrodzonych właściwości postaci, magicznych przedmiotów i symbolicznych przestrzeni – jak na książkę napisaną przez surrealistkę przystało. Moja uwagę jednak najbardziej zwróciły niezwykłe przedmioty, mikroprzestrzenie, w których przegląda się makrokosmos całej opowieści. Poza tytułową trąbką jest kufer przeoryszy, w którym przechowywane są eliksiry św. Magdaleny. Tajemnicza komoda służy do przechowywania żywności na trudne czasy. Jest też kocioł wypełniony substancjami o życiodajnych właściwościach. I oczywiście święty kielich, którego poszukuje tajemnicza przeorysza.

Opowieść Carrington sama w sobie jest jak szkatułka. Nie tylko dlatego, że ukrytych jest w niej tak wiele drogocennych skarbów w postaci zachwycających wątków i malowniczych postaci. Kompozycja tego utworu przypomina szkatułkę. To opowieść w opowieści. Narratorka opowiada o swoim życiu, ale w trakcie zaczyna czytać obszerny tekst o życiu patronki domu starców – przeoryszy. Na chwilę zapominamy o Marion, a główną bohaterka staje się zakonnica. Ta z kolei w trakcie swojej opowieści czyta listy, w których opowiedziane są historie innych postaci. Wnikanie w poszczególne historie daje nam możliwość wniknięcia w powieściowy świat i rozwikłanie ukrytej w nim zagadki.

Czytając „Trąbkę do słuchania” czułam się jakbym zasiadła z kobietami w kręgu i była jego nierozłączną częścią. Poczułam się zauważona, wysłuchana, przepełniona nadzieją i przede wszystkim - wolna. Tak, to książka, która uwalnia.

Potrawy to inaczej opowieści. Laura Esquivel „Przepiórki w płatkach róży”

„Przepiórki w płatkach róży” meksykańskiej pisarki, Laury Esquivel, przeczytałam kolejny raz po dwudziestu latach i dopiero tym razem dotarł do mnie jej prawdziwy blask. Jestem nim porażona 😊. To książka o miłości, która trwa mimo upływu lat, przeciwności, rodzinnych klątw i historycznych tragedii. O miłości, która jest silniejsza od wszystkiego i uparcie czeka na właściwy moment, żeby pokazać się w pełnym rozkwicie.

Opowieść rozgrywa się w Meksyku na tle trwającej rewolucji – tylko tyle możemy ustalić z realiów naszego trójwymiarowego świata. Główna bohaterka – Tita to jedna z wielu kobiet rodu de la Garza. Wszystkie – czyli matka, dwie córki, kucharka i służąca mieszkają pod jednym dachem, a ich życie wypełniają obowiązki domowe skupione wokół kuchni. To tam dokonuje się magicznej przemiany składników w potrawy przy pomocy przekazywanych z pokolenia na pokolenie przepisów kuchni prekolumbijskiej. Tita ma być kontynuatorką kobiecej linii kulinarnej, do czego od dzieciństwa wykazuje predyspozycje. To w kuchni rozgrywają się najważniejsze sceny utworu, to tu panuje ciepło rodzinne, jak i płonie żar namiętności kochanków. Tajemnica działania potraw przygotowywanych w kuchni rodziny de la Garza są również substancje, które niby niezamierzenie dostają się do potraw – łzy, krew albo krople potu. To pod wpływem tych tajemniczych esencji w domu dzieje się magia. Kuchnia i dom głównej bohaterki to miejsce spotkań, zwierzeń i smutków kobiet całej rodziny.

Ale „Przepiórki w płatkach róży” są również opowieścią o przekazywanej z pokolenia na pokolenie miłosnej klątwie, na którą coraz młodsze przedstawicielki kobiecej części rodziny nie chcą ulegać, co komplikuje im życie. To przede wszystkim bardzo trudna relacja córek z matką – postacią niezwykle wyrazistą i nieznosząca sprzeciwu. To odkrywanie przez córki jej tajemniczej historii, zrywanie relacji i budowanie własnego życia poza oczekiwaniami rodzinnymi czy społecznymi.

Opowieść toczy się za sprawą książki kucharskiej, którą czyta tajemnicza narratorka. Podtytuł książki to „Powieść w zeszytach na każdy miesiąc – przepisy kucharskie, historie miłosne tudzież porady domowe zawierająca”. Tytuł każdego rozdziału to nazwa kolejnego miesiąca w kalendarzu, do którego dodany jest jeden przepis z meksykańskiej kuchni. Czytając, przyglądamy się, jak przepis na naszych oczach przemienia się w potrawę za sprawą przygotowań kucharki. Każda receptura związana jest również z ważnym wydarzeniem w rodzinie Tity. Jak możemy się przekonać, żeby przyrządzić danie potrzeba nie tylko składników, ale tez opowieści, które są w nich zaklęte. Zatem czytając „Przepiórki w płatkach róży doznajemy całego bogactwa zmysłów.

Opowieść jest retrospekcją – to odnaleziona książka kucharska staje się przyczyną całej snującej się w swoim tempie historii. Historii, która mimo swojego linearnego porządku związanego z miesiącami zatacza spiralne koła związane z powrotem do tej samej opowieści miłosnej przeżywanej przez kolejną przedstawicielkę rodziny. To dopiero następne zatoczone koła pozwalają nam odgadnąć, kim jest narratorka, co łączy ją z postaciami z opowiadanej historii. Na naszych oczach odsłania się pomału drzewo genealogiczne rodziny de la Garza, a tajemnicza narratorka staje się coraz bardziej realna.

„Przepiórki w płatkach róży” są piękną opowieścią o losach kobiet, które przekraczają granice nie tylko tak zwanego dobrego wychowania, ale też rzeczywistości, prowadząc nas do świata magii i bezwarunkowej miłości, również za pomocą pisania.