Książka Italo Calvino pt. „Niewidzialne miasta” czekała na mnie długie lata. Teraz wiem, dlaczego. Musiałam dojrzeć do tego, żeby się zatrzymać. Pierwszy raz w życiu mam wrażenie, że wszystko, co potrafiłam sobie do tej pory wyobrazić, nie ma znaczenia. Czuję się tak jakbym dopiero uczyła się czytać, jakbym pierwszy raz odtwarzała w wyobraźni świat, który opisuje autor. Albo jakbym czytała pierwszą książkę napisaną w języku, którego dopiero się nauczyłam. To przyjemne odczucie niewinności czytania – bez oczekiwań, bez założeń, przewidywania dalszego ciągu. Przyłapuję siebie oczywiście na momentach błąkania się w czytelniczej próżni, ale za chwilę wracam po to, by podążać ze niewidzialnymi miastami.
Italo Calvino przypomniał mi to, co kiedyś zafascynowało mnie w psychologii procesu. Świat jest pełen znaczeń, a my odpowiadamy na jego flirty – na wyodrębnione w rzeczywistości obiekty, które przyciągają naszą uwagę i wchodzą z nami w interakcję. Jeśli odpowiemy na zaproszenie, możemy odkryć opowieści będące odpowiedzią na trudne pytanie, możemy odnaleźć długo poszukiwane lekarstwa czy nowe kierunki. Niewidzialne miasta są jak hiperprzestrzenie obecne w naszym życiu równolegle. Wędrujemy pod skórę rzeczywistego świata, żeby zobaczyć nieznane dotąd krainy i tym samym, poszerzyć pole świadomości, lepiej siebie poznać. Krainy nazwane przez autora imionami kobiet są nieskończonymi wariantami światów. Życie toczy się w nich według własnych prawideł, niczym nie przypominających tych z trójwymiarowej rzeczywistości.
Nie jestem w stanie powiedzieć o czym jest książka Calvino. I dobrze mi z tym. Dobrze mi w świecie pokrętnych ścieżek, niejednoznaczności, zakrzywień czasoprzestrzeni. Dobrze mi z tym, że książkę tę można zacząć w dowolnym miejscu, po to, aby poczuć prawdziwa wolność. Dobrze mi tam, gdzie nic nie jest znane i skatalogowane, gdzie rzeczywistość jest snem albo sen jest rzeczywistością.